Kilka miesięcy temu zachwycałam się pierwszą częścią „Śmierci
Komandora” autorstwa Harukiego Murakamiego. Pamiętam, że jej lektura pochłonęła
mnie bez reszty. W zasadzie nie jest to pierwsza książka tego autora, która
bardzo mi się spodobała. Miałam okazję być oczarowaną jego twórczością przy „Bezbarwnym
Tsukuru Tazaki i latach jego pielgrzymstwa”. Tym oto sposobem nie mogłam
odmówić sobie sięgnięcia po drugi tom „Śmierci Komandora”. Przyznam, że
najpierw tylko trochę ja podczytywałam, odkładałam, później znowu wracałam, aż
w końcu przysiadłam i ponownie dałam się wciągnąć, ale czy było warto?
Nie powiem, bardzo dobrze czytało mi się tę powieść, a w pewnym momencie wręcz ekspresowo, jednak zdarzały się momenty, kiedy chciałam już dobrnąć do końca. Nie przypominam sobie, abym miała taką sytuację w przypadku pierwszego tomu. Owszem, dzieje się tutaj sporo. Mamy do czynienia z ideą i metaforą, wieloma tajemniczymi zdarzeniami, których wytłumaczenia na próżno szukać w realnym świecie, ale nie jest to już tak genialna książka, jak poprzednie Murakamiego, które miałam przyjemność przeczytać.
Nie powiem, bardzo dobrze czytało mi się tę powieść, a w pewnym momencie wręcz ekspresowo, jednak zdarzały się momenty, kiedy chciałam już dobrnąć do końca. Nie przypominam sobie, abym miała taką sytuację w przypadku pierwszego tomu. Owszem, dzieje się tutaj sporo. Mamy do czynienia z ideą i metaforą, wieloma tajemniczymi zdarzeniami, których wytłumaczenia na próżno szukać w realnym świecie, ale nie jest to już tak genialna książka, jak poprzednie Murakamiego, które miałam przyjemność przeczytać.
Przede wszystkim pierwszy raz spotkałam się z tak, trudno mi
to nazwać, dziwnymi opisami scen erotycznych. Nie było to ani w żaden sposób
subtelne, ani pobudzające wyobraźnię, a raczej płytkie, mechaniczne, a
momentami wręcz żenujące i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Już teraz wiem, na
co narzekało tak wielu czytelników i co tak bardzo zwracało uwagę na tę
powieśc. Wcale nie dziwi mnie fakt, że Murakami został nominowany do
antynagrody Bad Sex Award. W moim odczuciu zasługiwał na nią w stu procentach,
a ja ten erotyczny element jego książki oceniam za najgorszy, z jakim spotkałam
się do tej pory w literaturze.
Sam pomysł na fabułę był bardzo przyciągający. Oto mamy
malarza, który odkrywa tajemniczy obraz. Zaczynają dziać się niezwykłe rzeczy.
Pojawiają się nierzeczywiste postacie. Do tego do akcji wkracza ekscentryczny
milioner. Wszystko obleczone w sekrety, metafory, przemyślenia i tym podobne.
Zdecydowanie przepychało to ocenę owej powieści na stronę zwycięstwa, ale sama
realizacja pomysłu, a do tego te koszmarne opisy scen erotycznych nie pozwoliły
mi potraktować tej powieści jako arcydzieła i dołączenia jej do listy moich
ulubionych.
Jednym słowem – średnia. Od słabej oceny broni się tylko
tym, że ukochałam sobie styl autora i pomysłem samym w sobie, ale zdecydowanie
nie nagrodziłabym jej mianem „arcydzieła”. Być może innym fanom twórczości
Murakamiego przypadnie do gustu o wiele bardziej, mnie, niestety, zawiodła. Nie
oznacza to jednak, że porzucam chęć poznania jego innych książek. Tym bardziej
chciałabym przeczytać inną z jego dorobku, aby, być może, ponownie zachwycić
się jak w przypadku „Bezbarwnego Tsukuru Tazaki i lat jego pielgrzymstwa”.
Za możliwość przeczytania dziękuję Business & Culture
Wydawnictwo Muza
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli dotarliście tutaj, nie zapomnijcie zostawić chociaż jednego słowa :)